STYCZEŃ

Kalendarza nie wypada zaczynać inaczej, jak tylko od stycznia. Zwłaszcza, że trwa już zima.

Zima.
Stary rok się skończył.
Nowy się zaczyna.

Komu się skończył, temu się skończył, Chińczykom się rok w styczniu nie kończy. Sikhom też nie. Ani żydom. Ani Jezydom, ani Persom, ani Kurdom. A już na pewno nie kończył się Rzymianom republikańskim, o czym jeszcze będzie mowa i to kilka razy.

Nie jestem w tym myśleniu odosobniony. Kilka godzin przed nowo-tego-roczną północą wymieniłem e-maile z przyjacielem. Życzyłem (szczęścia, jak zwykle), a on mi na to:

Sylwester to nie moje święto. Cały kulturalny świat święci Nowy Rok wtedy, kiedy faktycznie przypada – to jest w marcu, a dziś ni pies, ni wydra: nic się na niebie nie dzieje, przesilenia nie ma, to co to za nowy rok, phi!
Jezydzi świętują z kolei w kwietniu, kiedy już widać, że nowe z ziemi rośnie, a nie psie odchody na śniegu leżą.

Na co ja:

Toż to właśnie w tym cymes cały: żadnych znaków na niebie ni na ziemi, a my sobie świętujemy metafizycznie, metaforycznie, metabolicznie i na inne „meta-” sposoby.
Cała sztuka na tym polega, że bez przesilenia! Na tym właśnie polega cały dowcip! W czasie przesilenia, które bez mała widać, każdy potrafi świętować!
Ale zawsze mówiłem: „Cezar chciał być za chytry!” I przechytrzył. A wtedy marzec mu się odemścił!

Czyli: w naszej szerokości geograficznej najpewniejsze jest tylko stwierdzenie pierwsze: trwa wciąż zima. A o Cezarze – za chwilę.

 

Styczeń – pierwszy miesiąc w roku według używanego w Polsce kalendarza gregoriańskiego ma 31 dni. W kalendarzu juliańskim też ma 31 dni.

Kalendarz juliański nie jest używany w Polsce od pięciuset lat z górą, po co więc o tym pisać? Ano na przykład po to, by dać podkład pod przyszłe wyjaśnienie jednego z nielicznych niezamierzonych przez zainteresowanych ściemnień historycznych, przez które np. rocznicę wybuchu „rewolucji paździer­ni­ko­wej” obchodzono (a w Rosji obchodzi się do dziś i to coraz huczniej) w listopadzie (o czym będzie w paź­dzier­niku, oczywiście).

Trzeba więc zacząć jakoś mądrzej. Może zatem od podstawowych zasad filologii językoznawczej i porów­nawczej języków neohiszpańskich…

[…] dla których macierzystym językiem jest hiszpański, z którego rozwinęły się wszystkie języki neohiszpańskie, a więc hiszpański, łacina, włoski, nasz francuski, portu­gal­ski, sardyjski czyli sardanapalski, hiszpań­ski i neohisz­pań­ski – a także, z pewnych względów, turecki, aczkolwiek ten jest bardziej zbliżony do greckiego, co jest całkowicie zrozumiałe, zważywszy że Turcja sąsiaduje z Grecją, zaś Grecja leży bez porównania bliżej Turcji, niż pani czy ja.

Tak. Słuszna obserwacja.

Większość powyższego akapitu jest cytatem z pewnego dramatu absurdalnego (autor i tytuł są wymienione, ale nie tu, tylko dalej i drobnym drukiem). Dramat, gdy mu się dobrze przyjrzeć, wcale aż takim absurdem nie jest, ale tu świadczy tylko o tym, że nie wszystko, co będzie dalej, jest zupełnie serio i choć raczej prawdziwe – ale tylko mniej więcej, co – w podobnych przypadkach – bywa zaopatrywane przypisem: „tekst niniejszy nie wyczerpuje wiedzy o …, ani też do tego nie pretenduje. Autor przedstawił w nim opinie własne. Nie jest to więc materiał dydaktyczny i nie może służyć do… ani jako…”

Na razie jednak zawołajmy razem z panem Jourdain „Niech żyje nauka!”, bo przez kilka następnych akapitów przemawiać będzie filologia, językoznawstwo, etymologia, fizyka (która przecież poucza o przyrodzie minerałów, kamieni i roślin) i w ogóle: nauka, przez wielkie „N”.

 

Aleksander Brückner (1856-1939) – filolog i slawista, historyk literatury i kultury polskiej, znawca staropolszczyzny, wywodzi nazwę „styczeń” od słowa „tyka”: chłopi przygotowywali wtedy tyki używane wiosną i latem np. przy uprawie chmielu.

Etymolodzy wiążą też tę nazwę z czasownikiem „stykać”, gdyż styczeń występuje na styku kolejnych lat, o czym zaświadcza kaszubski stëcznik.

W staropolszczyźnie pierwszy miesiąc nazywano też „godnik” lub „ledzień”, od słowa „lód”, tak jak zachowany do dziś w języku czeskim leden.

 

Łacińska nazwa Ianuarius – przejęta przez większość języków europejskich – pochodzi od Janusa – boga wszelkiego początku, a także opiekuna drzwi (łac. ianua), bram, przejść, mostów, patrona umów i układów. Tradycyjnie przedstawiano go jako postać męską o dwóch obliczach.

Rzymianie szczycili się tym, że Janus jest ich bogiem oryginalnym, znaczy nie został adoptowany i adaptowany z mitologii greckiej. Można z tym polemizować – bo podobnego mieli Sumerowie, których Isimud też miał dwie twarze zwrócone w przeciwstawnych kierunkach, a i Etrus­kowie mieli swojego dwutwarzowego Culsansa patrzącego w tył i w przód – ale czy warto?

W domach rzymskich Janusowi poświęcano drzwi, przy których zazwyczaj umieszczano jego posąg lub podobiznę.

Odwołał się do niego Adam Mickiewicz opisując rozmowę Tadeusza z Telimeną, którą oboje prowadzili stojąc w drzwiach dzielących dwie części izby biesiadnej:

[…] wszyscy się porwali
I tocząc się przeze drzwi na kształt bystrej fali,
Unieśli młodą parę stojącą na progu,
Podobną Janusowi, dwulicemu bogu.

Mickiewicz – w porządku: wieszcz, do tego narodowy. Ale we współczesności mogą się zacząć schody: ciekawi mnie, co poczną zwolennicy jedynego prawdziwego porządku, których denerwuje coś tak naturalnego jak tęcza, gdy dotrą do nich wieści o innych konotacjach Janusa, np. w Janus Society, albo (apage!) w Society of Janus i połączą świeżo zdobytą wiedzę z nazwą pierwszego miesiąca? Dobrze że u nas nazywa się on „styczeń”, bo January nie utrzymałby się długo. A ci, którzy tak mają na imię, obawialiby się legitymować publicznie, gdyby już zmieniono wszystko na dobre.

 

Nie da się jednak ukryć, że nazwa Ianuarius funkcjonuje w większości języków europejskich. Ciekawe jednak, jak długo?, kto pierwszy i gdzie na to wpadnie, by zakazać?

 

W starożytności wszystko było proste. A przynajmniej nam wydaje się prostsze – niesłusznie, bo jak napisał jeden ze znawców przedmiotu: gdy się wgłębić w zasady kalendarzy i miesięcy greckich – włos się na głowie jeży, ile tam systemów funkcjonowało niepojętych.

Zwyczaj zaczynania nowego roku od dnia rozpoczynającego miesiąc Ianuarius, w którym Rzymianie czcili dzień Janusa, wprowadził w reformie kalendarzowej Gajusz Juliusz Cezar w 45 r. p.n.e.

Cezar nakazał – sprawa zakończona, więc przy Januarym nie ma się co rozpisywać – więcej będzie później, bo jeszcze skomplikuje się wszystko tak, że redukcja do absurdu, iż siedem to dziewięć, okaże się naturalna, niezauważalna i przyjęta przez większość bez szemrania.

 

Styczniowe rocznice:

 

1 stycznia przypada święto Nowy Rok. Jasne, proste, wiadome. Ale nie do końca.

1 stycznia to dawne kościelne święto Obrzezania Pańskiego. Jeszcze w 1861 Słownik Wileński definiował styczeń jako

miesiąc, którego piérwszym dniem jest dzień pamiątki obrzezania Chrystusowego czyli Nowy Rok; od niego rok liczyć się poczyna.

Kościół katolicki zamienił jednak „Obrzezanie” na „Uroczystość Bożej Rodzicielki Maryi” przeniesione w 1969 z 11 października na 1 stycznia. Czemu? Zrozumienie motywacji i objaśnień jest dla mnie za trudne, więc dam sobie spokój z dywagacjami na ten temat, dodając jedynie że prawosławni i anglikanie przy Obrzezaniu pozostali.

Cezar też nie miał z tym lekko. Promując Janusa i Ianuarius pozbawił w ten sposób pierwszeństwa miesiąc poświęcony Marsowi – Martius czyli Marzec, za co rok później bóg wojny ukarał go przykładnie, ale o tym przeczytacie w stosownym miesiącu.

Polskie Radio miało (ma?) dobry zwyczaj rozpoczynania Nowego Roku od mazura z Halki – tyleż narodowo, co rocznicowo:

 

1 stycznia 1848 –w wileńskim ratuszu Halka została wystawiona w pierwszej wersji – jeszcze dwuaktowej. Dziesięć lat później…

 

1 stycznia 1858 – premiera Halki w wersji 4-aktowej (ostatecznej) miała miejsce w Teatrze Wielkim w Warszawie. Libretto – Włodzimierz Wolski. 

Przyznam uczciwie, że nie jest to moja ulubiona Moniuszkowska opera. Za to na mojej ogólno-operowej liście pod numerem pierwszym jest Straszny dwór (1865, libretto Jan Chęciński). Już widzę, jak krzywią się P.K.O. (Prawdziwi Koneserzy Sztuki Operowej). Ale tak jak Filip Merynos nie wstydził się swojej ignorancji w dziedzinie luksusu, tak ja nie widzę powodów do wstydu za moje niewyrafinowane operowe gusta.

Z dwóch powodów.

Raz – Straszny dwór dobrze się kończy, a ja tak lubię.
I tak się syćko fajnie po góralsku skońcyło, a nie tak, jako pote Grecy popisali – zakończył jedną z góralsko-greckich historii x. Tischner.
Tu bym tylko zmienił Greków na Włochów i Francuzów, bo co im przeszkadzało, żeby Violetta żyła sobie spokojnie z Alfredem (no, chyba że rozwód, ale to już byłby sequel), lub by Manon zeszła się z Des Grieuxem i żeby razem prowadzili dalej hulaszczy tryb życia, a nawet zostali celebrytami (i dobrze im tak!)? Dlatego, moim skromnym, Chęciński z Moniuszką na półce „libretto” – rządzą.

Dwa – Straszny dwór jest rewią polskich przebojów drugiej połowy XIX wieku. Ba – nie znam żadnej innej opery, w której co aria – to przebój, który nie tylko się pamięta, ale jeszcze można zanucić, zagrać i zaśpiewać. Pod tym względem niezła jest Carmen – z uwerturą, „Habanerą” czyli miłością, jak cygańskie dziecię, marszem i arią Toreadora – ale gdzie jej do Strasznego! Nie mówiąc o tym, że w finale Carmen staje się nieboszczką, bo Don José wyznaje jej miłość za pomocą sztyletu, zamiast – jak prawdziwy macho – ukatrupić Escamilla-bykobójcę i zawłasz­czyć obiekt chuci na zasadzie przejęcia dóbr („cyraneczka – nie ptak, dziewczyna – nie ludzie”; przecież to takie swojskie!); bez sensu!

Za to w Kalinowie opera się kończy wesoło, mimo że dalsze życie potoczy się wiadomo jak, i – niczym w musicalu – do wtóru kolejnych hitów epoki: pieśni chóralnej „Vivat semper wolny stan” o ślubach młodzieńczych, arii Cześnikowej o dbającej stryjence, arii lasek uziemionych przy obowiązkowym dzierganiu, dumki Jadwigi o słodyczach posiadania narzeczonego, dialogów sylwestrowych przy laniu wosku i odstawianiu Damazego do kąta, arii Miecznika o dziewkach, opowieści Skołuby o dziku, psach i sobie samym, arii tegoż z tabaką, arii Stefana z kurantem, arii Hanny o córach, arii Miecznika o zacnym dziadu, wreszcie – mazura. A wszystko przeplatane recytatywami, powtórzeniami, lejtmotywami. Mało kto to już wszystko zna – ale kiedyś Moniuszko okupował top-listy bez miłosierdzia!

Ba, nawet nie tak dawno temu, bodajże w styczniu 1983, pod koniec stanu wojennego (odwołano go 22 lipca 1983), publiczność Teatru Narodowego przyklepywała z uciechy, gdy ze sceny (obsada była powalająca) śpiewano Moniuszkowskie hity ze Śpiewnika domowego, również zakończone ognistym mazurem Hej, ha! Jest źle! Będzie jeszcze gorzej! Co prawda za długo tego dyrektorowi Hanuszkiewiczowi grać nie dali, ale takie to były czasy – władza nie lubiła, gdy się naród cieszył, bo cieszyć się mógł tylko z jednego: z myśli, że tę władzę niedługo szlag trafi. Dziś naród ten sam, a jaka władza – każdy widzi i wie (swoje).

Ale skoro o Strasznym dworze się zgadało…

… widziałem wersję wystawioną w warszawskim Teatrze Wielkim, którą w 2015 roku wyreżyserował David Pountney, plastycznie oprawił Leslie Travers, a kostiumy do niej zaprojektowała Marie-Jean Lecca. Akcja przeniesiona została w Międzywojnie, więc bez kontuszy oczywiście (czamara Miecznika się nie liczy), za to najpierw w mundurach żołnierskich, a później…

W tym przypadku skończyło się na klimatach trochę buffa, trochę rokoka, trochę „przedwiośniowej” Nawłoci (gdzie przecież też był stary Maciejunio), ze szczyptą moderny i dekadencji XX-lecia. W dworku szlacheckim braci dominującym elementem była przekątna ze schodów, jakby żywcem wzięta z dady, kubizmu czy suprematyzmu nawet – co w praktyce budowlanej usiłował połączyć Bauhaus, zaś sam dworek był makietą w skali 1:10 symbolizując umowność wszystkiego.

Realizatorzy postmodernistycznie wymieszali to wszystko w jednym tyglu, a w sumie „pary narodowej” mocno upuścili.

Czy akurat tak powinno być i czy tak jest najwłaściwiej?
Nie wiem, ale coś z tym schizofrenicznym realizmem Moniuszkowsko-Chęcińskim trzeba było zrobić, bo przecież szlachetczyzna pięknie wygląda tylko w stereotypach. Hasło „jeden tylko jeden cud, z szlach­tą polską polski lud” mogło się urodzić jedynie w głowie kogoś, kto – niezależnie od geniuszu ar­tys­tycz­nego – nie miał zielonego pojęcia o dawno już zaszłych wokół przemianach społecznych i eko­no­micz­nych, czyli: kompletnie był oderwany od rzeczywistości.
Lub w głowie librecisty, piszącego coś, co miało chwycić za serce, podkręcić emocje i zaróżowić okula­ry – tu i teraz, czyli w wieku XIX pod zaborami. Dziś zaś, ukryć się nie da, starsi-śmy nieco.

Prawda – gdy zaprzyjaźniony filozof-etnograf robił w 2003 roku badania na Białorusi, pisał mi:

nie spotkałem ani jednego chłopa, a rozmawiałem ze starcami, który by nie wspominał dobrze „polskich panów” i nie szło o jakiś sentyment za dzieciństwem: opowiadali szczegółowo o zżyciu się, pomocy wzajemnej etc.

Ale dotyczyło to jednak innej rzeczywistości niż feudalny świat moniuszkowskiej opery, nie mówiąc o tym, że po półwieczu sowieckiego raju wszystkie inne wspomnienia jawią się jak marzenie i bajka złota.

Gdy więc dziś o tym wszystkim pomyśleć – a o Rzplitej szlacheckiej chyba wiemy (a przynajmniej wie­dzieć powinniśmy) dużo więcej i patrzymy na nią chyba inaczej niż za czasów Moniuszki i Sienkie­wicza – to poważne traktowanie Strasznego dworu jako manifestu polskości i tęsknoty za niepodległą Pierwszą Najjaś­niej­szą zakrawa na co najmniej lekką schizofrenię.

Rozwiązanie angielskich twórców spektaklu, którzy z definicji patrzą na wszystko z perspektywy – czasowej geograficznej i historycznej – można zatem przyjąć za pierwszy krok w stronę uzdrowienia, nie zapominając, że maraton zaczyna się od jednego metra.

Jeśli by jednak takie ujęcia czyimś klasycznym i tradycyjnym poglądom zupełnie nie odpowiadały, to przecież zostawała jeszcze muzyka świetna (ach, cóż za melodysta niezrównany z tego Moniuszki!), bo ta nie tylko uszła cało, ale i podana została w obfitości, gdyż było jej na ponad 2,5 go­dzi­ny (dwa razy po 20 minut na przerwy odliczyłem).

Stwierdzenia „podobało mi się”, „nie podobało mi się” uważam za nieadekwatne. Ja po prostu bardzo się cieszę, że to widziałem.

 

To jeszcze – na pierwszego stycznia – nie koniec, bo dzień ten w rocznice obfity jest.

 

1 stycznia 1788 – londyński dziennik The Daily Universal Register zaczął wychodzić jako The Times. Co znaczy, że akcja dowcipu z refrenem „matka robi na drutach, synek bawi się żołnierzykami, córka odrabia lekcje, ojciec czyta Timesa” mogła się wydarzyć dopiero po tej dacie.

 

„1 styczeń” – Fejsbuk gigantyczne kary powinien zapłacić za przestępstwa językowe, bo czymże innym jest łamanie ustawy o ochronie języka polskiego i utrwalanie tego w umysłach milionów. Fejsbukowym programistom nie chciało się bowiem dostosować do wymogów polszczyzny i u nich jest „1 [pierwszy] styczeń”, „8 [ósmy] październik”, „6 [szósty] grudzień” (o innych błędach nie wspominając).  A przecież polszczyzna po coś wyewoluowała przypadki zależne. „Pierwszy styczeń” może być na przykład w moim życiu („to pierwszy styczeń, który jest tak mroźny”), jeśli jednak mówimy o dacie, jest to „pierwszy stycznia”. Można sobie dodawać „w domyśle: dzień”, ale takie dodawanie jest tylko dla tych, którzy nie umieją czytać po cichu.

 

1 stycznia 1818 – narodził się Victor Frankenstein i jego potwór: tego dnia opublikowano powieść Mary Shelley Frankenstein, czyli nowy Prometeusz [Frankenstein; or, The Modern Prometheus].

There are more things in heaven and earth, Horatio, / Than are dreamt of in your philosophy („więcej jest rzeczy w niebie i ziemi, Horacjo, niż się śni w twojej filozofii”; przekład mój) – historia Frankensteina ma motto zupełnie inne, lecz fraza, którą Hamlet zbeształ przyjaciela, pasuje do niej i do całej romantyczności nawet lepiej niż do Dziadów wileńsko-kowieńskich.

Zanim Hollywood spłaszczył tę historię po swojemu, powieść Mary Shelley była drugim po Fauście wielkim krzykiem romantyków, że nauka to nie wszystko i że może wyprodukować potwora, którego nie będzie umiała opanować. Gdy pomyśleć o bombie atomowej i Fejsbuku, to romantyczni aż tak bardzo się nie pomylili.

Polscy badacze genezy powieści doszli do wniosku, że Ms. Shelley mogła się – nomen omen – dogrzebać do afery grabarzy z miasteczka Frankenstein, które dziś nosi nazwę Ząbkowice Śląskie.

Grabarze, oskarżeni w roku 1606, przyznali się do wszystkiego.

Czego?

Czy to nie wszystko jedno? Przecież przy ówczesnych metodach przesłuchania można było uzyskać wykrywalność stuprocentową.
W tym przypadku była to: profanacja zwłok, nekrofilia, nekrofagia, czary, rabunek i wywołanie czarnego moru – dżumy.

Oskarżonych spalono (żywcem oczywiście). Temu, co się przyznał do nekrofilii, przed śmiercią wyrwano rozpalonymi cęgami przyrodzenie, a wszystkim – kciuki, obcięto też kilka dłoni. Słowem: Iustitia wystąpiła w szerokim repertuarze.

Opisuje to augsburski dziennik Newe Zeyttung z 1606, później (1609) Bartholomeus Voigt w broszurce, której tytuł zaczyna się (a jakże!): Historia prawdziwa…, kronika miasta Annales Frankostenenses z 1655 (w Polsce zaczyna się wówczas potop szwedzki). Współcześnie pisze o tym badaczka Dolnego Śląska Joanna Lamparska w National Geographic – Polska i Jerzy Organiściak na stronie www.frankenstein.pl/.

Ząbkowice Śląskie, zgodnie z najnowszym trendem, promują się jako miasto rodzinne Frankensteina: w piwnicach Izby Pamiątek Regionalnych jest Laboratorium Frankensteina, w maju odbywa się Weekend z Frankensteinem i parada potworów. Co kto lubi.

Pomysł napisania powieści „o czymś straszliwym” podrzucił Mary Shelley w swej willi nad Jeziorem Genewskim George Gordon Byron, zaraz po uwiedzeniu i zaciążeniu jej przyrodniej siostry.

Największy romantyk angielski, poeta i uwodziciel, był też człowiekiem czynu. Chromając od urodzenia na prawą stopę, świetnie pływał; 3 maja 1810 przepłynął z Europy do Azji przez Hellespont, „jako ów Leander dla Hery” (choć w przeciwnym kierunku, bo Leander mieszkał po stronie azjatyckiej, a Hero na Chersonezie Trackim, półwyspie dziś zwanym po turecku Gallipoli). Na cześć wyczynu Byrona co roku w Turcji organizowany jest maraton pływacki z Eceabat do Çanakkale (po grecku: Dardanellia, stąd współczesna nazwa cieśniny).

 

A skoro o romantykach i Byronie:

 

1 stycznia 1822 – zrzucenie jarzma osmańskiego i niepodległość proklamowała (po półrocznych walkach) Grecja. Deklarować było łatwo, ale trzeba było jeszcze te walki zakończyć. W sprawę helleńskiej wolności zaangażował się właśnie Byron: w 1823 przyjechał do Grecji: przywiózł pożyczkę udzieloną przez rząd brytyjski, ale na oddziały powstańczego wojska łożył też z własnej szkatuły. Po kilku miesiącach zachorował. Byrona najpierw wycieńczyła sepsa po puszczaniu krwi, później dopadła malaria – poeta-powstaniec zmarł 19 kwietnia 1824.

Opłakiwała go Grecja, gdzie Byron jeszcze za życia uważany była za bohatera

narodowego. To Grecji dotyczył fragment wstępu jego powieści poetyckiej Giaur (The Giaour, 1813):

For Freedom’s battle once begun,
Bequeath’d by bleeding Sire to Son,
Though baffled oft is ever won.

W tłumaczeniu (1835) Adama Mickiewicza zabrzmiało to następująco:

Walka o wolność, gdy się raz zaczyna,
Z ojca krwią spada dziedzictwem na syna,
Sto razy wrogów zachwiana potęgą,
Skończy zwycięstwem
[…]

i w Polsce, po niedawnej klęsce powstania listopadowego, zostało odczytane wiadomo jak.

Śmierć Byrona odbiła się szerokim echem na świecie i, paradoksalnie, przysporzyła sprawie greckiej popularności i zwolenników. Nie ma się jednak co oszukiwać – w podobnych grach karty zawsze rozdaje ktoś inny. W tym przypadku to Brytania potrzebowała niepodległej i podporządkowanej sobie Grecji, dla umocnienia dominacji we wschodniej części Morza  Śródziemnego.

Pierwsza próba powołania Królestwa Grecji, 30 lutego 1830, spełzła na niczym (kandydat na króla odmówił). Ostatecznie, 27 maja 1832, królem greckim został bawarski książę Otton I Wittelsbach.

 

1 stycznia 1860 – pojawił się pierwszy znaczek pocztowy, patriotycznie nazwany „polskim”, ale tak naprawdę wypuszczony do obiegu przez pocztę Cesarstwa Rosyjskiego w Królestwie Polskim (pierwszy znaczek w ogóle, Penny Black, wydano w Wielkiej Brytanii w 1840). W środku był carski dwugłowy orzeł, a pod spodem polski napis oznajmiał: za łót kop. 10.
Łut w Rosji, od 2 poł. XVIII do początku XX wieku miał 1⁄32 funta czyli 12,7972 g.
Kolejne znaczki miały nominały: za 2 łóty kop. 20 i za 3 łóty kop. 30.
Czy 10 kopiejek to było dużo czy mało? Chyba dużo, bo w sklepie Wokulskiego, w 1878, kalosze kosztowały 2 ruble 50 kopiejek, a miesięczne czesne za mansardę wynosiło wówczas dwanaście rubli kopiejek pięćdziesiąt.

 

I jeszcze dwa wydarzenia (prawie) współczesne.

 

1 stycznia 1959 – ucieka z Kuby Fulgencio Batista, dyktator będący marionetką w rękach amerykańskiej mafii i karteli.
Kuba była kolonią hiszpańską. W 1898 roku „wyzwolili” ją Amerykanie, którzy panowanie hiszpańskie zastąpili własnym – rzecz jasna przez podstawione rządy marionetkowe. Batista, rządzący wyspą w latach 1933-1944 i 1952-1959, doprowadził – poprzez korupcję i terror – większą część ludności do ruiny i skrajnego ubóstwa.
Reżim Batisty „był jedną z najbardziej krwawych i represyjnych dyktatur w całej historii Ameryki Łacińskiej” – powiedział 6 października 1960 senator John F. Kennedy, którego trudno posądzać o sympatię wobec Fidela Castro.
Batista uciekając zabiera ze sobą ok. 300 milionów dolarów osobistego majątku. Jego wspólnicy (a było ich w samolocie 180-ciu) czynią podobnie – razem podobno mieli na pokładzie 700 milionów dolarów w gotówce i dziełach sztuki. Samolot poleciał do Santo Domingo zwanego wówczas Ciudad Trujillo.
Dyktator Dominikany, Rafael Trujillo przetrzymał Batistę do sierpnia i – jak to między nami dyktatorami bywa – nie wypuścił, póki nie dostał czterech milionów.
Batista zapłacił, odfrunął do Portugalii i przejadał szczęśliwie swoją fortunkę przez całe życie aż do śmierci, czyli jeszcze przez 14 lat.
Trujillo został zastrzelony w maju 1961. Samo życie.

Na Kubie rządy objął Fidel Castro.
„Nie zgadzam się z komunizmem. Jesteśmy demokracją. Jesteśmy tylko przeciw wszelkim dyktaturom. Właśnie dlatego sprzeciwiamy się komunizmowi” – mówił Castro 25 kwietnia 1959 podczas swojej pierwszej wizyty zagranicznej w Nowym Jorku.
W Waszyngtonie miał mniej do gadania. Prezydent Eisenhower zamiast rozmowy z Fidelem wolał obejrzeć mecz, bejsbolowy bodajże, a premiera Kuby przyjął wiceprezydent Nixon, który wówczas mógł tyle co nic. Do tego Fidel i Tricky Dicky podobno zapałali do siebie awersją od pierwszego wejrzenia.

Legendą oczywiście jest, że po powrocie, na hawańskim lotnisku czekał na Fidela z otwartymi ramionami ambasador sowiecki, ale – metaforycznie rzecz ujmując – tak właśnie było, bo rezultaty daleko od legendy nie odbiegły.
W maju 1959 rząd Kuby ogłosi reformę rolną, w lipcu stworzy Komitety Obrony Rewolucji (CDR – Comités de Defensa de la Revolución), w lutym 1960 podpisze pierwszą umowę handlową z ZSRR i dopiero po zerwaniu przez USA stosunków dyplomatycznych i kompromitującej akcji CIA w Zatoce Świń (17-19 kwietnia 1961), Castro ogłosi (1 maja 1961) Kubę państwem socjalistycznym, a siebie (2 grudnia 1961) – marksistą-leninistą. A tak mało brakowało…

Jednak, jak zauważył mój kolega, westchnienie to wzniosłem wyłącznie dlatego, że nie znam się na bejsbolu.

 

1 stycznia 1959 – Zarząd Główny Polskiego Związku Żeglarskiego tworzy Centralny Ośrodek Żeglarstwa im. Andrzeja Benesza w Trzebieży nad Zalewem Szczecińskim. Rola Ośrodka w rozwoju polskiego żeglarstwa – bezcenna.

 

Na sam koniec pierwszostyczniowych rocznic, wbrew chronologii lat, data ważna nie dla wydarzenia ani nawet dla osoby głównego bohatera, a dla zaskakujących meandrów, jakimi błądzi pamięć ludzka.

 

1 stycznia 898 (trzycyfrowy rok nie jest pomyłką!) – Karol III Prostak (syn Ludwika II Jąkały, praprawnuk Karola Wielkiego) zostaje królem Francji.
Paradoksem w notce jest to, że Karol III pod żadnym względem prostakiem nie był. Wręcz przeciwnie: był wykształcony i przede wszystkim prawy, uczciwy i szczery, czyli z tych, „co mają tak za tak – nie za nie”, jak mówił poeta. Osobę taką po łacinie określano simplex – prostolinijny. Co później języki francuski i angielski przerobiły na simple, a nasz – jak widać.
No cóż, czasy tak bardzo się nie zmieniają – czyż inaczej nazwano by dziś polityka, który by był (gdyby był) prawy, uczciwy i szczery?

 

2 stycznia 1919 – polscy żandarmi mordują czterech (z pięciu) eskortowanych pod strażą do granicy członków misji Rosyjskiego Czerwonego Krzyża, wcześniej oskarżonych o działalność wywrotową i sądownie wydalonych z Polski. Zbrodnia nigdy nie została wyjaśniona do końca, a jej sprawcy nie zostali ukarani. Fatalnie za to przysłużyła się sprawie polskiej i być może o to właśnie chodziło.
W związku z tą informacją przejrzałem trochę materiałów z lat ostatnich – nic nowego nie doszło. Zawa­dzi­łem też o Internet, jak zawsze pouczający: głos dają tam osobnicy, którzy tę hańbę uspra­wied­li­wia­ją, próbują rozgrzeszyć i – jak sądzę z tenoru wypowiedzi – mają się w dodatku za uczciwych ludzi. Ciekawe, bardzo ciekawe…

 

3 stycznia 1925 – Benito Mussolini rozwiązał włoski parlament i ogłosił się dyktatorem.
Włochy stają się trzecim w XX wieku państwem totalitarnym w Europie.
Wszyscy wiedzą, ale przypomnę:
●  pierwszym była opanowana w 1917 przez bolszewików Rosja, zamieniona w 1922 na ZSRR (monstrum upadło w grudniu 1991),
●  drugim – istniejąca 138 dni, oparta na modelu sowieckim Węgierska Republika Rad, którą 21 marca 1919 założył Béla Kun (upadła 6 sierpnia 1919; liczba ofiar czerwonego i białego terroru idzie w setki tysięcy).
●  Czwartym były Niemcy (patrz: 30 stycznia 1933).
Włosi i Niemcy w totalitaryzmie dotrwali na szczęście tylko do 1945.

 

5 stycznia 1769 – zaraz będziemy mogli popłynąć parostatkiem i jeździć koleją: James Watt opatentował maszynę parową.

 

6 stycznia w kościele katolickim obchodzona jest uroczystość Objawienia Pańskiego, w Polsce nazywana potocznie – od zupełnie innego wydarzenia – świętem Trzech Króli. Ciekawostką jest to, że trzech królów prawdopodobnie nie było. Mateusz, jedyny ewangelista, których o nich wspomina (Mt. 2, 1-12), używa nazwy „magoi” – czyli magowie, czyli zoroastryjscy kapłani –  i nie wymienia ich liczby. Może jest to refleksja proroctwa z Księgi Psalmów: Królowie Tarszisz i wysp / przyniosą dary, / królowie Szeby i Saby / złożą daninę. / I oddadzą mu pokłon wszyscy królowie (Ps. 72, 10-11)?

Kolęda „Mędrcy świata, monarchowie” popełnia błąd, bo „mędrcy” to „sophoi”, ale w niej nie o dosłowność chodzi, a o liczbę sylab do rytmu wiersza.

Cerkiew prawosławna świętuje Objawienie Pańskie jako Epifanię 19 stycznia wg kalendarza gregoriańskiego, co odpowiada dacie 6 stycznia w kalendarzu juliańskim obowiązującym w liturgii katolickiej.

 

6 stycznia jest dniem zakończenia okresu Godów (rozpoczętym w dniu Bożego Narodzenia) i początkiem karnawału.

 

7 stycznia 1953 – prezydent Harry Truman oficjalnie ogłosił, że Stany Zjednoczone mają bombę termojądrową.

Pierwsza eksplozja amerykańskiej bomby H nastąpiła 1 listopada 1952 na atolu Enewetak, w Archipelagu Mariańskim – wybuch był 700 razy silniejszy od tego, który spopielił Hiroszimę.
Dziewięć miesięcy i dwanaście dni (czyli 285 dni) później, 12 sierpnia 1953, zachodnie sejsmografy wykryły eksplozję bomby wodorowej w ZSRR.

Wniosek z tego taki, że do lepszych wyników zawsze dochodzi się przez praktykę. Bo wyszpiegowanie amerykańskich danych potrzebnych do budowy pierwszej bomby atomowej zajęło sowieckiemu wywiadowi niepomiernie więcej czasu: od pierwszej eksplozji amerykańskiej (16 lipca 1945) do pierwszej eksplozji w ZSRR (29 sierpnia 1949) upłynęło dni 1506 (4 lata, 1 miesiąc i 14 dni).

„Car-bomba” – najpotężniejsza zdetonowana (31 października 1961) bomba H wszechczasów – to już zupełnie inna historia.

 

8 stycznia 1918 – prezydent Woodrow Wilson ogłasza swoje „Czternaście punktów” (łącznie 672 słowa), według których chciałby uporządkować świat po pierwszej wojnie światowej.

Pozostali alianci w mniej lub bardziej delikatny sposób wszystkie punkty Wilsona wyśmiali. Niestety: odejście od nich podczas konferencji pokojowej w Paryżu w 1919 było jedną z przyczyn decydujących o wybuchu drugiej części konfliktu – drugiej wojny światowej.

Wilson był jednym z tych – nielicznych wielkich – prezydentów Ameryki, którzy mieli wizję przyszłości. Jego była na tyle dalekosiężna, że niektóre z postulatów zaczęły wchodzić w życie dopiero niedawno. Jednocześnie Wilson – sztywny prezbiterianin z Południa – mimo, że jako jedyny z amerykańskich prezydentów miał stopień doktorski (nauki polityczne na Johns Hopkins University), był fatalnym akwizytorem. Podejrzewam, że gdyby zamiast prezydentury musiał chodzić po domach i sprzedawać, powiedzmy, odkurzacze, nie zarobiłby nawet na słoną wodę. Kongresu nie zdołał przekonać do Ligi Narodów i konieczności zaangażowania się w sprawy polityki światowej. Amerykanów nie zdołał przekonać, że there’s no business like war business, mimo że to właśnie Stany Zjednoczone okazały się realnym zwycięzcą I w.ś., dzięki czemu prosperita gospodarcza w szalonych latach dwudziestych doszła do zenitu (by 24 października 1929 zamienić go na nadir).

Świat podziękował Wilsonowi pokojową nagrodą Nobla, ale on sam niepowodzenia na forum krajowym przypłacił zawałem serca i przedwczes­nym zejściem.

Polacy chowają go we wdzięcznej pamięci – i słusznie: punkt trzynasty w całości mówił o konieczności odbudowy państwa polskiego z dostępem do morza. Tylko czemu akurat trzynasty?!

 

9 stycznia 1839 – możemy już chodzić do fotografa! Na połączonym posiedzeniu francuskich akademii, Nauk i Sztuk Pięknych, ogłoszono, że Louis Daguerre wynalazł dagerotyp. Sam Daguerre, choć obecny, nie mówił nic z powodu bólu gardła. Gdyby mógł, to by pewnie dodał, że pierwsze dagerotypy robił już cztery lata wcześniej.
I tak narodziła się fotografia.

 

16 stycznia 1605 – wydana zostaje pierwsza część jednej z najważniejszych powieści Cywilizacji Zachodu – El ingenioso hidalgo don Quijote de la Mancha Miguela de Cervantesa. Część druga ukazała się drukiem w 1615.

Pierwszy przekład polski autorstwa Franciszka Aleksandra Podoskiego – Historya, czyli dzieie i przygody przedziwnego Don Quiszotta z Manszy, z hiszpanskiego na francuzkie a teraz na polskie przełożone – wyszedł w MDCCLXXXVI.

Polski przekład najnowszy, Wojciecha Charchalisa, opublikował Rebis w 2014: Przemyślny szlachcic don Kichot z Manczy. Tłumaczenie, które świetnie się czyta, zrywa z szablonem i dostosowuje tekst Cervantesa do polskiej rzeczywistości językowej. Dulcynea jest Cudenią, Rosynant – Cha­bet­tonem, a olbrzym Caraculiambro de Malindrania – Duppenlitzem von Fettor z Wredeocji. Ale – uwaga! – w 2014 ukazała się jedynie część pierwsza, o czym wydawca na okładce poin­for­mo­wać nie raczył. Część druga wydana została w roku 2016.

 

16 stycznia 1919 – Nebraska jako 36 (z 48) stan zgadza się uznać 18. Poprawkę do Konstytucji USA. Tym samym osiągnięta zostaje wymagana większość ¾ głosów stanowych i poprawka wejdzie w życie rok później, zakazując produkcji, handlu i sprzedaży alkoholu (choć nie samego picia).
Zanim 5 grudnia 1933 Poprawkę 18. w całości zniesie Poprawka 21., naród rozpije się podczas prohibicji, że aż hej!

 

17 stycznia 395 (trzycyfrowy rok znów nie jest pomyłką!): właśnie podzieliło się ostatecznie Imperium Rzymskie (które dziesięć lat wcześniej uznało chrześcijaństwo za religię państwową) na część wschodnią zwaną później Bizancjum i część zachodnią zwaną Cesarstwem Zachodniorzymskim.
Jest to jedno z tych wydarzeń, które uruchamiają efekt motyla na skalę globalną. Rezultaty zaobserwować można dziś porównując obie części Cywilizacji Zachodu. Jak słusznie zauważył Władimir Putin, po raz kolejny pouczając swego amerykańskiego kolegę: „wy macie swoją demokrację, a my swoją.”
Myśli mądrych ludzi wiecznie żywe.

 

18 stycznia 1654 – Bohdan Chmielnicki podpisuje w Perejasławiu ugodę oddającą Ukrainę pod władzę Rosji. W imieniu cara Aleksego I dokument podpisał Wasyl Buturlin. Co naprawdę podpisał Chmielnicki – nie wiadomo, bo oryginał przezornie się zgubił. Rzeczpospolita próbowała interweniować zbrojnie, ale jej – i tak niemrawe – działania przerwał potop szwedzki (1655).
Modyfikację aktu perejasławskiego przyniósł rozejm między Rzplitą a Rosją, podpisany 13 lat później w Andruszowie (30 stycznia 1667): Rosja dostała Ukrainę Zadnieprzańską czyli województwo czernihowskie i połowę województwa kijowskiego z Kijowem, a dodatkowo województwo smoleńskie. Osłodą dla Rzeczypospolitej miały być Inflanty.
Przez 105 lat był spokój (względny), potem przyszły rozbiory. O obecnych różnicach między Ukrainą Wschodnią a Ukrainą Zachodnią nie tu mówić, kto wie – ten wie.
Nie ma to jednak jak zagubione dokumenty (i martwi bohaterowie). Władze sowieckie ukochały ugodę perejasławską do tego stopnia, że w jej 300-lecie Chruszczow przekazał Krym Sowieckiej Republice Ukrainy. A ZSRR, w odróżnieniu od tysiącletniej Rzeszy, miał trwać wiecznie. Obiecanki-cacanki, a dziś kto dał, to odbiera.

 

21 stycznia 1919 – uprawnienia żołnierzy Wojska Polskiego nadał weteranom powstania styczniowego rozkazem specjalnym Józef Piłsudski, Naczelnik Państwa. Dnia tego (56. rocznica) doczekało 3644 byłych powstańców. Rocznicę 70. (1933) obchodziło ich już tylko 258-miu. Jakoś tak się dzieje, że wszystkie (poza dwoma) powstania polskie zwyciężają pół wieku – lub później – po ich faktycznej klęsce.

 

22 stycznia 1863 – Tymczasowy Rząd Narodowy wydaje manifest o rozpoczęciu powstania narodowego przeciwko Imperium Rosyjskiemu.
Powstanie styczniowe było serią partyzanckich bitew i potyczek (stoczono ich ok. 1200). Czyli rozgrywane było dokładnie według recepty Sędziego z roku 1811 (nic żeśmy nie zmądrzeli):

Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie
Ja z synowcem na czele, i – jakoś to będzie!

Powstanie trwało do grudnia 1864 – ostatnim walczącym oddziałem dowodził Stanisław Brzóska, ksiądz w stopniu generała.

„Jakoś to będzie”?
Tym razem nie było nawet jakoś. Straty i represje przeszły wszelkie oczekiwania.

▪ Rosyjska armia interwencyjna mordowała chorych i rannych.

▪ Na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej palone były wsie i dwory, na które padło podejrzenie o sprzyjanie powstańcom.

▪ Na Litwie szalał Murawiow „Wieszatiel”, z którego rozkazów wymordowano ¼ stanu szlacheckiego (w 1898 władze carskie wystawiły mu w Wilnie pomnik).

▪ W Królestwie nie było lepiej: kilka tysięcy stracono, kilkadziesiąt tysięcy zesłano na Syberię.

▪ Kilkudziesięciu tysiącom udało się wyemigrować.

▪ Liczba skonfiskowanych majątków szła w tysiące.

▪ Te, które pozostały w polskich rękach, rujnowane były kontrybucjami.

▪ Zaborcy pozamykali polskie szkoły, wprowadzili intensywną rusyfikację i zakaz używania języka polskiego w instytucjach państwowych.

▪ Królestwo Polskie utraciło resztki (i tak śladowej) autonomii i zdegradowane zostało do Priwislinskogo Kraja.

Po stronie „zysk” podręczniki odnotowują:

▪ uwłaszczenie chłopów (zadziwiające, bo przecież dokonał tego ukaz cara, gdyż władzom powstania jakoś uwłaszczenia nie udało się przeprowadzić)

▪ i „trwały ślad w polskiej literaturze i sztuce”, czego dowodem jest Nad Niemnem Orzeszkowej, Lalka Prusa, kilka tytułów Żeromskiego, kilka wierszy Norwida i Konopnickiej, Noce i dnie Dąbrowskiej oraz obrazy Grottgera, Gierymskiego, Chełmońskiego, Kossaka (Juliusza), Malczewskiego i jeden obraz (nawet ze wspomaganiem nie mogę sobie przypomnieć więcej) Matejki

▪ i oczywiście mit narodowy, silny niezwykle, wzmagający świadomość, że za wolność bić się należy, nawet jeśli przeciwnik silniejszy, przechowany w pamięci zbiorowej czyli – jak by powiedział poeta – w sercach polskich. O tym, jak to się ma do najprostszego rachunku bilansującego zyski i straty, mit już nie mówi, bo mity rachunkami się nie zajmują.

 

Chyba najbliższy prawdy był Żeromski, który sprawę styczniową porównał do Nike z Samotraki: bez głowy, bez ramion – tylko skrzydła i na nich pęd na oślep.
Tyle, że Nike stoi w Luwrze, a powstańcy?

Zachodnia Europa, uznała powstanie za wewnętrzną sprawę Rosji, ale współczuła Polakom. Współczuł także Juliusz Verne, francuski autor bestsellerów podróżniczo-fantastycznych: w rękopisie jego powieści Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi kapitan Nemo był Polakiem, powstańcem styczniowym zesłanym na Syberię, który po ucieczce… itd.

Detal ten jednak nigdy nie ujrzał światła dziennego. Wydawca nie chciał zadrażniać stosunków francusko-rosyjskich, a Verne pękł i zgodził się na zmianę (kto by się naprawdę jakąś tam Polską przejmował; w 1939 też nikomu na Zachodzie nie chciało się umierać za Gdańsk).

Ale powieść jest super ciekawa – jeśli nie czytaliście, przeczytajcie. Kapitan Nemo jest w niej księciem Dakkar, synem radży Bundelkhand, jednym z dowódców powstania sipajów (1857-59), który nienawidzi Anglików. Za to wśród portretów „wielkich postaci historycznych, których życie było jednym pasmem poświęceń dla ludzkości”, wiszących w kabinie kapitańskiej Nautilusa, jest portret Kościuszki, padającego z okrzykiem „Finis Poloniae!”. I tyle w kwestii polskiej wystarczyło.

 

25 stycznia Noc Roberta Burnsa. W rocznicę urodzin swego narodowego poety Szkoci piją pod jego pomnikiem whisky, wznosząc toasty na cześć Dam, Panów i szkockiej potrawy haggis (jeden z wierszy Burnsa – oryginał i tłumaczenie – znajdziecie w „Zimie”).

Że też u nas nikt nie wpadł na ten pomysł! A Filareci śpiewali przecież „Pijmy zdrowie Mickiewicza, on nam słodkich chwil użycza!”

Bigos i flaszki schłodzonego „Pana Tadeusza 40%” 24-go… no dobrze: w wigilię urodzin – 23 grudnia pod pomnikami wieszcza na bruku Krakowskiego Przedmieścia i krakowskiego Rynku (uwaga: w Poznaniu Mickiewicz ma nawet dwa pomniki!)– oto uroczystość na miarę epoki! Kto zjadł i wypił, nawet czytać nie musi!

 

29 stycznia 1616 Eendracht (Eendragh), którym dowodził Willem Corneliszoon Schouten, przepłynął – jako pierwszy żaglowiec europejski – obok skalistej wysepki leżącej u południowego krańca Ameryki Południowej. Schouten, uznając wyspę za część kontynentu, nazwał ją Kaap Hoorn, na cześć swego rodzinnego miasta i niedawno utraconego statku o tej samej nazwie.

Wyprawa szukała innej drogi do Wysp Korzennych niż wokół Przylądka Dobrej Nadziei i przez Cieśninę Magellana, na które monopol miała Holenderska Kompania Wschodnioindyjska.

Odkryć nowy szlak żeglarzom się udało, ale nic poza tym: droga wokół Hornu też została zawłaszczona przez Kompanię.

Na pociechę kapitan Schouten i jego wspólnik Jacob Le Maire zostali pierwszymi kaphornowcami, bo Magellan (1520), Jofre de Loaísa (1526) i Drake (1578) płynęli przez cieśniny patagońskie.

Zdając sobie sprawę z wagi swego dokonania, Schouten wydał drukiem w Amsterdamie Dziennik, albo opisanie cudownej podróży… (1618); niemal natychmiast zostało to przetłumaczone na angielski, francuski, niemiecki i łacinę.

A później?

O wyprawie wokół globu
Też fałszywe są pogłoski,
Pierwszy żaden tam Magellan,
Tylko Baranowski.

Ferdynand Magellan (1520), García Jofre de Loaísa (1526) i Francis Drake (1578) płynęli przez cieśniny patagońskie.

Świat anglosaski, choć zasadniczo uznaje wersję o przejściu Drake’a na Pacyfik cieśninami patagońskimi, jednak lubi powtarzać, że Golden Hind Drake’a został z Pacyfiku „wydmuchany” (wrzesień 1578) daleko na południe i dopiero po ścichnięciu sztormu mógł wrócić na Pacyfik. Właśnie dlatego cieśnina między Ameryką Południową i an­tar­ktycznym półwyspem Palmera nosi dziś imię najbardziej zajadłego z „mors­kich psów”.

Trzecią wersję ma nautologia hiszpańska. Według niej pierwszym (styczeń 1526) europejskim kapitanem pod Hornem był Francisco de Hoces. Jego statek – San Lesmes – był jednym z siedmiu żaglowców wchodzących w skład ekspedycji, płynącej (1525-1526) śladami Magellana, którą dowodził wspomniany wyżej García Jofre de Loaísa. Przed wejściem w cieśniny patagońskie San Lesmes został wyniesiony sztormem na południe, prawdopodobnie do szerokości 57°S, gdyż w sprawozdaniu użyte zostało stwierdzenie, że „ląd się już skończył”. Niemniej jednak de Hoces, zamiast płynąć na zachód, zawrócił na północ, dołączył do reszty flotylli (mającej już tylko cztery jednostki) i na Pacyfik przeszedł Cieśniną Magellana. Na pamiąt­kę tego wydarzenia w nomenklaturze hiszpańskojęzycznej akwen, który Anglosasi nazywają „Cieśnina Drake’a”, nazywa się „mar de Hoces” – Morze Hocesa.

 

30 stycznia 1649 – w Londynie ścięty został Karol I Stuart, skazany przez Parlament (a raczej to, co z niego zostawił Oliver Cromwell) za to, że był „tyranem, zdrajcą i wrogiem ludu”. Anglia na 11 lat została republiką i dyktaturą (dyktatorom często się zdaje, że to jedno i to samo).

Karola II koronowano w 1660, ale początek jego panowania antydatowano na 1649. I pomyśleć, że to o Polsce Radziwiłł mniej więcej wtedy mówił „Ej, galimatias w tej waszej Rzeczypospolitej, galimatias…” Fakt, u nas był większy. Do tego chyba wciąż trwa.

 

Kolejne dwie daty nie mogą być (bo nie są) przypadkiem:

 

30 stycznia 1933 – Hitler (po wyborach wygranych przez jego partię NSDAP w roku poprzednim) zostaje kanclerzem Niemiec.

 

30 stycznia 1937 – Hitler ogłasza zerwanie przez Niemcy zobowiązań nałożonych Traktatem Wersalskim. Praktycznie zaczyna się druga wojna światowa, chociaż jeszcze nie strzelają.

15 marca 1939 podczas zajmowania Czech też (prawie) nikt nie strzelał.

A 1 września 1939 będą strzelać, ale tylko w Polsce.

 

30 stycznia 1969 – po raz ostatni występują razem The Beatles. Część koncertu na dachu Apple Records została zarejestrowana przez kamery i można to obejrzeć w filmie dokumentalnym Let It Be (reż. Michael Lindsay-Hogg).

W roku 1970 John, Paul, George i Ringo dostali Oscara za najlepszą muzykę filmową z piosenkami.

 

 

Znaki Zodiaku przypadające na styczeń to:

Koziorożec (♑) – (od 22 grudnia) do 19 stycznia

i Wodnik (♒) – od 20 stycznia.

Przyjęło się, żeby horoskopy układać optymistyczne, bo przecież każdemu miło przeczytać o sobie, jaki to jest piękny i zdolny, że za chwile będzie jeszcze piękniejszy a na pewno bogaty. Czytelnicza masa tego właśnie oczekuje, a ponieważ płaci – więc wymaga. Ale spróbujmy tylko zdjąć różowe okulary, a zobaczymy, co bez nich ujrzymy. I to już takie bardzo optymistyczne nie jest. Jasne – taki horoskop można nazwać „czarnym piarem” czy zwykłym hejterstwem, ale czasem warto obejrzeć i drugą stronę medalu.

Nie mam nic przeciwko Koziorożcom, wręcz przeciwnie, dlatego zaczynać od nich nie chcę – zresztą zaczynają rządzić w grudniu i tam ich miejsce.

O Wodniku i jego epoce pięknie śpiewała w filmie Hair Renn Woods, której głos wart jest wszystkich znaków Zodiaku. Ale gdy spojrzeć właśnie od tej drugiej strony, to nagle okazuje się, że Wodnik nie daje swym dzieciom dobrych notowań:

Wodniki mają szalony pociąg do gastronomii czwartej kategorii i na ogół nie oddają pożyczonych pieniędzy. Mężczyźni spod tego znaku, wcześniej czy później, okazują się ekshi­bi­cjo­nis­tami, a kobiety nimfo­man­kami. W zakła­dzie peni­ten­cjar­nym czują się nieźle.

Powiedzmy to szczerze: jasne, że zawsze mogłoby być gorzej, ale z Wodnikami dobrze nie jest.

Najjaśniejszym, najbardziej optymistycznym i najweselszym zodiakalnym znakiem są Bliźnięta, lecz one rodzą się tylko przez jeden miesiąc w roku. I choć lepsze to niż nic, jednak proporcja jest słaba. Całe szczęście, że maj już bliżej niż dalej.

 

Kamień styczniowy to…

granat, symbolizujący stałość, na przykład w przyjaźni. Poza tym ma dawać siłę ducha i zabezpieczać przed złem i Złym. Podobno nosili go podróżnicy i odkrywcy wierząc, iż świeci w nocy i nawet Noe rozświetlał ciemności granatem (ładnie to brzmi…), by znaleźć właściwy kurs dla arki – ale od razu widać, że historyjkę wymyślili jubilerzy a nie żeglarze, bo przecież Noe nie miał pojęcia dokąd płynąć i w trudnych nawigacyjnie chwilach używał ptaków, a nie klejnotów.

Nazwa kamienia pochodzi od łacińskiego granatum – oznaczającego roślinę zwaną granatowcem lub granatem i jej owoc: kryształy granatu tworzą ziarniste skupienia, podobne do wnętrza owocu. Kolory tych kryształów mogą być różne – od czarnego, przez głęboką czerwień, do opalizującej zieleni – potrafią się też zmieniać w zależności od oświetlenia. Do tej pory nie znaleziono granatu niebieskiego i gemmo­lo­dzy twierdzą, że taki nie występuje. Jest więc tu dobry motyw do życzeń i porównań, które czyniąc należy pamiętać, że poeta – to ten, kto pierwszy porównał kobietę do kwiatu. Drugi w tej konkurencji był już tylko grafomanem.

Jako kamień ozdobny granat używany jest od epoki brązu – czasów, gdy krystalizowały się cywilizacje Mezopotamii i Egiptu.

Osadzony w oprawie ze złota granat, razem z szafirem i berylem, był w drugim rzędzie klejnotów zdobiących napierśnik, który – na rozkaz Mojżesza, instruowanego przez Pana – wykonali dla Aarona Izraelici na pustyni.

W Polsce występuje w Sudetach, ale tam jest tyle minerałów, że chyba łatwiej napisać, co w Sudetach nie występuje.

 

Styczniowy kwiat to…

przebiśnieg (Galanthus nivalis L.) – symbol czystości i panieńskiej cnoty. Nazwę w klasyfikacji Linneusza zawdzięcza połączeniu greckich słów gala (γάλα) ‘mleko’ i anthos (άνθος) ‘kwiat’ z łacińskim nix, nivium ‘śnieg’ i nivalis ‘śnieżny’.

W X pieśni Odysei, gdy Odyseusz rusza do pałacu Kirke, by wyzwolić swych towarzyszy z rzuconego przez nią zaklęcia, spotyka Hermesa, który mówi:

Dam ci czar, z którym możesz iść do niej bezpiecznie,
Gdyż moc jego od ciebie oddali cios wszelki.
[…]
Choć w jadło wmiesza trutkę, choć wino zaprawi
Przemienić cię nie zdoła, to ziółko cię zbawi
Od zdradzieckich jej czarów. […]

Tak rzekł Hermes i ziółka pokazał mi one
Z ziemi wyrwane, dawną mocą obdarzone:
Korzonki miało czarne, kwiat białości mleka,
Moly zwie się u bogów. Dotąd nie ma człeka,
Który by je wykopał. Wszystko w mocy bożéj!

Tu się zaczyna problem: moly (μῶλυ) – co to za ziółko? W tłumaczeniu angielskim moly to… moly, podobnie jest w wersji hiszpańskiej i niemieckiej.

Linneusz opowiedział się po stronie rośliny używanej w lecznictwie czyli czarach, która rośnie w krajach śródziemnomorskich, nawet po afrykańskiej stronie i nazwał ją Allium moly, po polsku: czosnek złocisty południowy. Jedynym problemem jest to, że owo Allium ma kwiaty żółte, a nie białe. Zasadniczo…, bo białawe się zdarzają.

Ma swoich popleczników Peganum harmala, poganek rutowaty, za którym przemawia też polski Dziennik Ustaw (poz. 520 nr 63, 2009), zaliczając go („rośliny żywe lub susz, nasiona, wyciągi oraz ekstrakty” – nieźle!) do roślin odurzających. Ten ma jednak kwiaty białe z zielonymi paskami, co raczej porównania z mlekiem nie nasuwa.

Jest też stronnictwo daltonistów, które popiera Atriplex halimus – łobodę solniskową o kwiatach zielonych (jak mleko?)

Półsenni żeglarze-lotofagowie Tennysona słodko spoczywają na łożach z szarłatów i moly właśnie:

But, propped on beds of amaranth and moly,
How sweet – while warm airs lull us, blowing lowly –
With half-dropped eyelids still,
Beneath a heaven dark and holy
[VII, 133-135]

Szarłat (bez „k”!), po łacinie Amaranthus, ma kwiaty purpurowe lub czerwone, więc zestawienie kolorystyczne jest mocne: szkarłat i biel. Co wciąż nie wyjaśnia, czym jest moly.

Zostanę więc przy tym, że moly – z kwiatem o białości mleka i o własnościach czarodziejskich – to przebiśnieg.

 

W Polsce jest zwiastunem przedwiośnia.

W Rosji jedna ze skazek mówi, że – jako jedyny z kwiatów – przeciwstawił się Babie Zimie i Dziadowi Mrozowi, którzy nie chcieli wpuścić Wiosny.

Niemcy bają, że jest jedynym kwiatem, który podzielił się barwą ze śniegiem – i od tego czasu ci dwoje dobrze się ze sobą dogadują.

Anglicy opowiadają, że gdy w środku zimy karzący miecz archanioła wypędzał z raju Adama i Ewę, na śniegu zakwitł przebiśnieg, by przypomnieć, że nie na zawsze więdnie kwiecie, nie na zawsze mróz na świecie.

Jest więc kwiatem nadziei, zwiastunem tego, że będzie lepiej. Najpiękniejsze świadectwo tej interpretacji dało Stowarzyszenie Przyjaciół Chorych na Chłoniaki, nazywając się po prostu „Przebiśnieg”.

 

W językach słowiańskich i bałtosłowiańskich
pierwszy miesiąc roku to:

białoruskiстудзень [studzeń]
bośniackijanuar
bułgarskiянуари [januari]
chorwackisiječanj
czeskileden
kaszubskistëcznik (też: sticzéń)
litewskisausis
łatgalskijaunagods
łużycki (dolny)wezymski (też: januar)
łużycki (górny)wulki rožk (też: januar)
łotewskijanvāris
macedońskiјануари (januari) albo коложег [kołożeg]
rosyjskiянварь [janvar’]
serbskijануар [januar]
słowackijanuár
słoweńskijanuar (też: prosinec)
ukraińskiсічень [siczeń]
żmudzkisausis

 

 

Przysłowia związane ze styczniem:

Bój się w styczniu wiosny,
bo marzec zazdrosny.

Gdy styczeń z mgłą chodzi,
mokrą i wczesną wiosnę zrodzi.

Gdy w styczniu deszcz leje,
złe robi nadzieje.

Jak styczeń zachlapany,
to lipiec zapłakany.

Jeżeli pszczoła w styczniu z ula wylatuje,
rzadko pomyślny rok nam obiecuje.

Kiedy styczeń najostrzejszy,
wtedy roczek najpłodniejszy.

Kiedy w styczniu rośnie trawa,
licha w lecie jest potrawa.

Miesiąc styczeń – czas do życzeń.

Miesiąc styczeń, czas do życzeń:
a więc życzym pomyślności,
Boga, chleba, dobrych gości.

Styczeń bywa łagodny,
gdy październik śnieżny i chłodny.

Styczeń pogodny
wróży rok płodny.

W styczniu grzmoty,
częste słoty.

 

 

Przysłowia na Nowy Rok:

Na Nowy Rok
przybywa dnia na barani skok.

Nowy Rok jaki,
cały rok taki.

Rok nowy pogodny,
zbiór będzie dorodny.

 

Przysłowia na święto Trzech Króli (6 stycznia):

W dzień Trzech Króli
każdy się do pieca tuli.

W święto Trzech Króli
człek się w kożuch tuli.

 

Przysłowia na św. Pawła (25 stycznia):

Gdy na św. Paweł kropi,
radujcie się chłopi.

Gdy na św. Paweł leje,
dobrych zbiorów miej nadzieję.

Kiedy w Pawła jest pogoda,
to we żniwa jest pogoda.

Kiedy w Pawła jest pogoda,
to rolnikom jest wygoda;
ale kiedy w Pawła leje,
tedy rolnik zubożeje.

Kiedy w Pawła z nieba leje,
tedy zboże podrożeje.

Na św. Pawła
borsuk z jamy wylezie.

Na św. Pawła jagnięta się rodzą.

Na św. Pawła
połowa zimy, połowa pastwy.

Na św. Pawła
robak się na drugą stronę przewróci.
[ładne…]

Większość przysłów za:
Adalberg, Samuel. Księga przysłów, przypowieści i wyrażeń przysłowiowych polskich.
Warszawa : Druk Emila Skiwskiego, 1889-1894.
Cytat na wstępie: Eugène 
Ionesco – Lekcja (La Leçon).[1950]. Tłum. Jan Błoński.